Wyznania byłej tłumaczki – O tym jak tłumaczeniowa przeszłość pomaga mi w pracy lektora

wyznania byłej tłumaczki

Tak, to prawda. Pracowałam swego czasu jako tłumacz. I to nawet całkiem długo. Nie ma co ukrywać, moja kariera zawodowa od zawsze jest związana naprzemiennie i z różną intensywnością albo z nauczaniem języka angielskiego, albo z tłumaczeniami. Obie te specjalizacje odegrały w moim życiu bardzo ważną rolę i każda z nich nauczyła mnie czegoś, co mogłam przeszczepić do pracy w drugiej .

Musicie wiedzieć, że jako nastolatka marzyłam o pracy tłumacza lub pisarza. Marzenia są po to, żeby je spełniać, więc trafiłam na specjalistyczne studia dla tłumaczy – lingwistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Już w wieku 19 lat (!) pracowałam w szkole językowej. Jakieś dwa lata później zaczęłam zawodowo tłumaczyć teksty w ramach różnych zleceń, a zaraz po skończeniu lingwistyki wylądowałam za komputerem w biurze tłumaczeń. Nie wiedziałam wtedy jeszcze jak szalona i pełna zwrotów akcji czeka mnie tam kariera…

Okres próbny: przychodzisz na rano, klikasz cały dzień na klawiaturze, wychodzisz wieczorem. Młodszy tłumacz: przychodzisz na rano, klikasz cały dzień na klawiaturze, wychodzisz wieczorem, masz stałą umowę. Tłumacz: przychodzisz na rano, klikasz cały dzień na klawiaturze, wychodzisz wieczorem, trochę więcej zarabiasz, ale masz do wyklikania większy target literkowy. Starszy tłumacz: przychodzisz na rano, klikasz cały dzień na klawiaturze, wychodzisz wieczorem, zarabiasz jeszcze trochę więcej, a po nocach śni ci się Trados lub inny Wordfast…

I wtedy na całe szczęście urodziłam dziecko i poszłam na macierzyński.

Jak to się stało, że zamiast teraz klikać kilkunaście czy nawet dwadzieścia kilka stron po 1800 znaków ze spacjami dziennie, siedzę sobie z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni i zarabiam pieniążki prowadząc sympatyczne pogaduszki po angielsku z fajnymi ludźmi? – o tym opowiem później.

Tymczasem zdradzę wam, że te wszytkie sryliardy wyklikanych na klawiaturze stron (w przerwach pomiędzy przerwami na kawę, herbatę i papierosa) wcale nie poszły na marne, jeżeli chodzi o moją zawodową eksperiencję.

Nauczyłam się zawsze pytać o cel

To w jakim celu tłumaczysz dany tekst jest bardzo ważne. Zupełnie inaczej zabierzesz się za tłumaczenie, jeżeli ktoś potrzebuje poglądowego draftu jakiegoś artykułu (Idź Pan, przepuść przez Google Translate!), a inaczej gdy coś ma zostać opublikowane na stronach Komisji Europejskiej albo kiedy tłumaczony przez ciebie list może zadecydować o tym, czy samotna kobieta z trójką małych dzieci dostanie w Polsce status uchodźcy. Cel tłumaczenia determinuje nie tylko styl pracy, ale również język, jakiego użyjemy w danym dokumencie, czy staranność, z jaką go potem sprawdzimy. 

W mojej obecnej pracy – nauczaniu języka – cel wcale nie jest mniej ważny. Powiedziałabym nawet, że jest jeszcze ważniejszy. Bo dobrze przetłumaczony tekst zawsze się obroni, ale nawet najlepiej przeprowadzona lekcja, jeżeli nie służy celowi naszych uczniów, jest zwykłą stratą czasu.

To dlatego zawsze na początku współpracy z każdym indywidualnym uczniem, każdą grupą i każdą firmą, staram się najpierw jak najlepiej rozeznać w celach, z którymi do mnie przychodzą: zarówno tych uświadomionych, jak i nieuświadomionych. Inaczej pracujemy przecież z ludźmi przygotowującymi się do egzaminu niż z tymi, którzy szykują się do wyjazdu na wakacje, inaczej z tymi, którym zależy na poprawieniu stylu swojej korespondencji niż z tymi, którzy będą prowadzić w języku angielskim szkolenia i prezentacje. Cel determinuje styl pracy oraz jej tempo; decyduje o zakresie tematycznym czy gramatycznym, o tym na jakie sprawności językowe stawiamy nacisk, a nawet o tym, czy i jakie dajemy swoim uczniom prace domowe.

Żaden temat mi nie straszny

Tłumaczyłam zarówno teksty reklamowe, książki kucharskie i raporty o przestępczości zorganizowanej na Syberii, jak i specyfikacje istotnych warunków zamówienia dla elektrociepłowni, instrukcje obsługi kratownic scenicznych czy umowy licencyjne programów telewizyjnych lub programy rozwoju obszarów wiejskich. Czy któryś z tych tematów był trudny? Do jakiegoś stopnia wszystkie… i żaden. Po iluś tam stronach pisania o gnojówce i gnojowicy wiesz już o niej tyle, co niejeden rolnik. Uczysz się, cały czas, na bieżąco. Czasem spędzasz więcej czasu na riserczowaniu danego tematu niż na autentycznym pisaniu. Ale ostatecznie każdy tekst da się i trzeba zrozumieć – bez zrozumienia nie ma szansy nic dobrze przetłumaczyć. Tłumaczoną bez zrozumienia to masz pewnie w domu instrukcję obsługi tostera – ani tłumacz nic nie ogarniał, ani ty nie będziesz w stanie nic z polskiej wersji wyczytać.

Muszę przyznać, że chyba to najbardziej w przekładzie lubię: mnogość tematów, ogrom rzeczy o świecie, których daje okazję się dowiedzieć i nauczyć.

I dokładnie to samo lubię w pracy z moimi dorosłymi uczniami. Większość z nich potrzebuje języka zanurzonego w swoim zawodowym kontekście. Czasem jest to produkcja batoników i granoli, czasem zalesianie gruntów rolnych, a czasem gastronomia. I wiecie co? Wszystkie te tematy są dla mnie mega ciekawe i absolutnie żaden mnie nie przeraża. No może faktycznie najbardziej lubię tematy z zakresu nauk przyrodniczych, ale bankowość też ogarniam, jak potrzeba.

Swoją przygodę z nauczaniem dorosłych zaczęłam niemal 10 lat temu od kursu indywidualnego z jednym z polskich polityków. Zupełny przypadek. W mojej ówczesnej szkole językowej nikt inny nie chciał się nim zająć. No cóż, też nie lubię tej partii, ale zajęcia z nim wydały mi się wtedy potencjalnie zbyt ciekawe, żeby ich nie wziąć. Polityk nielubianej partii okazał się bardzo fajną i fascynującą osobą, zajęcia były mega, a ja w konsekwencji przez jakiś czas prowadziłam potem lekcje w Domu Poselskim.

Ufam kompetencjom swoich klientów

Wyobraź sobie, że udało ci się wyklikać w terminie dużo stron dla poważnego klienta, sprawdzasz, wysyłasz i…. następnego dnia dostajesz tekst z powrotem, z milionem uwag, że jest źle, niedobrze i to się tak nie nazywa, a tamto to się tak w ogóle nie mówi mniej więcej od czasów Galla Anonima. Co robisz? Oczywiście poprawiasz, bo prawda jest taka, że najczęściej to nie ty jesteś specjalistą od prawa konsumenckiego czy mikrobiologii oraz związanej z nimi terminologii, tylko twój klient.

Takich klientów, którzy przyjrzą się dostarczonemu tekstowi, jest jednak stosunkowo niewielu (najczęściej będzie to jakaś wredna baba w publicznym urzędzie, która akurat cierpi jednocześnie na PMS i brak czekoladek w szufladzie biurka). Klienci raczej nie mają wcale ochoty czytać tych wielostronnicowych umów czy dokumentów, które tłumacz dla nich przygotowuje. Tylko że bez względu na to, tłumacz zawsze ponosi odpowiedzialnoć za swój tekst, bo przecież na przykład błędy w instrukcji obsługi mogą spowodować czyjś uszczerbek na zdrowiu. Przy odrobinie szczęścia klient dostarcza glosariusz często stosowanych terminów. To jednak rzadkość.

Nauczyłam się pytać. Zwłaszcza w okresie kiedy pracowałam już na własną rękę i miałam swoich stałych klientów, z którymi kontaktowałam się bezpośrednio, nie wahałam się wysyłać pytań merytorycznych, terminologicznych, czy prośb o uściślenie pewnych kwestii.

Podobnie wygląda moja praca teraz. Zakładam, że moi dorośli uczniowie wiedzą o przedmiocie swojej pracy (lub hobby) więcej niż ja i najprawdopodobniej dsyponują już całkiem pokaźnym zasobem słownictwa specjalistycznego, o którym ja mogę nie mieć bladego pojęcia. A zatem dopóki rozmawiamy o przysłowiowycyh czterech literach Maryny, jestem alfą i omegą, ale kiedy wchodzimy na ich tematy zawodowe staram się nie mądrzyć. Słucham. Zadaję pytania. Podsuwam różne możliwe terminy, aż w końcu usłyszę “tak, tak właśnie piszą do mnie w tych mailach”.  Kto z was jest w stanie odpowiedzieć z biegu na wszystkie leksykalne pytania startupowca fintechowca, nich pierwszy rzuci kamieniem 😉

Wiem, że szczegóły są ważne

Kiedy przygotowujesz dla swojego klienta tekst, musisz zadbać nie tylko o sprawy “duże”, jak wierność tłumaczenia, ale również o te drobne, jak brak literówek, poprawna interpunkcja, czy prawidłowe formatowanie. Wystarczy drobna pomyłka, żeby doszo do tragedii: zapomnisz zamienić przecinków na kropki dziesiętne i na umowie z jednostek mogą się zrobić tysiące.

Na lekcji z żywym człowiekiem szczegóły mogą być równie kluczowe. Nietrafiony temat lub źle dobrany poziom trudności zadań mogą nam kompletnie zrujnować lekcję. Nerwowe przeszukiwanie materiałów lub problemy techniczne wynikające z tego, że się po prostu nie przygotowaliśmy, pozostawią złe wrażenie na bardzo długo. Dlatego warto się przyłożyć do tego, nad czym mamy kontrolę. Wystarczy trzymanie wszystkiego, co potrzebne pod ręką, ładnie prezentujące się materiały zamiast niechlujnie skserowanych ćwiczeń z wyświechtanego podręcznika, zaoferowanie kubka ciepłej kawy, uśmiech na twarzy lektora…

Szczegóły potrafią mieć ogromne znaczenie.

Mam świadomość, że wszyscy popełniamy błędy

W profesjonalnym biurze tłumaczeń nad jednym dokumentem nigdy nie pracuje tylko jedna osoba. Zazwyczaj jest to zespół tłumaczy, z których każdy pracuje nad swoją partią tekstu – no bo jak inaczej przetłumaczyć 200 stron rozporządzenia na pojutrze. Tłumacze komunikują się między sobą, pracują z reguły na jednej bazie tłumaczeniowej, tworzą wspólny glosariusz, radzą się siebie nawzajem itp. Kiedy kończą tłumaczenie, każdy “sczytuje” swój tekst, a następnie całość zostaje sprawdzona i poprawiona przez weryfikatora i/lub korektora. Za każdym razem znajdą się jakieś błędy. Oczywiście, czasem weryfikator lub korektor się pomyli – wtedy idziesz się pokłócić i w tekście zostaje wersja tego z was, które głośniej krzyczy. Niemniej jednak, choćbyś była alfą i omegą, obiektywnie rzecz biorąc, zawsze jest coś do poprawki w twoim tekście.

Przez kilka miesięcy pracowałam w biurze tłumaczeń, gdzie mieliśmy weryfikację dwustopniową. Byłam tam weryfikatorem “pierwszego stopnia”. Czytałam, poprawiałam, uzgadniałam z glosariuszem i bazą, odsyłałam czerwone, po czym słuchałam szlochu tłumaczek zza ściany. Następnie tekst szedł do szefowej, która przeprowadzała weryfikację “drugiego stopnia” i za jakiś czas miałam na swoim komputerze plik z jeszcze większą ilością koloru czerwonego. Czy szlochałam? Nie. Ale dosyć szybko rzuciłam tę robotę ;P

W każdym razie dobrze zakodowałam sobie jedno: nikt nie jest nieomylny, a błąd jest rzeczą ludzką. Banał? Jest to jednak banał mający poważne implikacje podczas lekcji. Po pierwsze: moi uczniowie popełniają błędy, ba, muszą je popełniać, żeby nauczyć się czegoś nowego i żeby iść do przodu. Na dodatek, często będą popełniać również błędy w tym, co “już przerobiliśmy” i żeby tych błędów nie popełniali, potrzeba dużo czasu i pracy oraz mnóstwo cierpliwości i zachęty z mojej strony.

Kiedy tłumaczki z biura, w którym byłam weryfikatorem ucinały rozmowy i uciekały do swoich pokoi, jak tylko pojawiałam się na obiad w kuchni (true story bro!), nie bardzo mi to przeszkadzało. Ale bardzo bym nie chciała, żeby moi kursanci milkli na mój widok i przestawali się odzywać ogarnięci strachem przed popełnieniem błędu. Dlatego choć w weryfikowanych tekstach poprawiałam każdy zauważony błąd, na prowadzonej lekcji poprawiam tylko to, co muszę, nad czym w danym momencie pracujemy lub co się zbyt często powtarza.

Druga implikacja wynikająca ze stwierdzenia, że błąd jest rzeczą ludzką, to fakt, że ja też popełniam błędy. Mogę i mam prawo czegoś nie wiedzieć (np. psze pani, a jak jest po angielsku “nałokcica”). Mogę ubzdurać sobie jakąś błędną wymowę słówka, które być może tysiąc razy czytałam, ale którego nigdy nigdzie nie słyszałam. Mogę nawet walnąć się w dziewiątym zdaniu w zadaniu drugim na jakąś gramatykę. Mam do tego prawo. Jestem człowiekiem. Ale… Ale zawsze powinnam się do takiego błędu przyznać i zawsze powinnam swój błąd poprawić. Nic nie stoi na przeszkodzie: jestem człowiekiem – nie jestem nieomylna.

Mam świadomość, że większość ludzi nie włada zbyt dobrze nawet swoim językiem ojczystym

W moim pierwszym biurze tłumaczeń obsługiwaliśmy wiele instytucji publicznych i kilka ministerstw. Dosyć istotnym elementem naszej pracy było tumaczenie korespondencji dyplomatycznej i – powiem wam szczerze – tłumacząc niektóre listy na angielski cieszyłam się w imieniu całego polskiego narodu, że nie idą one w świat napisane tak, jak wyglądały w wersji oryginalnej. Nie ma się co oszukiwać, po kilkunastu latach szkolnej nauki języka polskiego, przeciętny Polak być może pamięta pierwsze wersy Inwokacji, ale nie jest w stanie sklecić kilku poprawnych i sensownych zdań w swoim własnym języku.

Spieszę was pocieszyć, że Polak nie jest w tej przypadłości odosobniony. Przeciętny James czy inny Kevin, który rzucił wymachiwanie łopatą gdzieś pod Glasgow lub w Oklahomie, aby robić karierę „native speakera” w kraju nad Wisłą, jak sobie zapewne możecie wyobrazić, nie jest bezpośrednim intelektualnym spadkobiercą Williama Szekspira i nie będzie do was przemawiał tak pięknie, jak David Attenborough. Otóż Jamesy i Keviny popełniają całą masę błędów, zwłaszcza ortograficznych, najczęściej posługują się dosyć ograniczonym słownictwem, a to że niektórzy z nich mówią “niewyraźnie”, to nie tylko kwestia, dajmy na to szkockiego pochodzenia, ale niekiedy również braku części uzębienia.

Do czego zmierzam – ceńmy się, kochani koledzy i koleżanki po fachu, bo wyższość naszych zawodowych kompetencji nad kompetencjami większości – choć nie wszystkich – “native speakerów” nie ogranicza się li tylko do wiedzy metodycznej czy pedagogicznej; nie ustępujemy im również językowo.

Pamiętajmy jednak: to wszystko oznacza, że nie powinniśmy się również spodziewać cudów po naszych lekcjach i naszych uczniach. To że dla mnie i dla ciebie język, jego struktury, formy i językoznawcza terminologia mogą być najbardziej fascynującą sprawą na świecie, wcale nie oznacza, że będą równie fascynujące i łatwe do ogarnięcia dla innych. Większość z naszych uczniów nie bardzo wie, co to okolicznik czasu, nie odróżnia przymiotnika od przysłówka i ma w naprawdę głębokim poważaniu, gdzie powinien się znaleźć przecinek. Dajmy im żyć, uczmy ich skutecznej komunikacji, ale nie zarzucajmy ich nadmiarem niepotrzebnej terminologii i nie wdrukowujmy im strachu przed popełnianiem błędów. Dwa punkty wcześniej mówiłam o dbałości o szczczegóły… Z dbałością o szczegóły jest, jak ze wszystkim: lepiej nie przedobrzyć.

Jak to się stało, że aktualnie uczę, nie tłumaczę

Kiedy jakieś sześć czy siedem lat temu podjęłam męską decyzję i kompletnie zrezygnowałam z zawodowego tłumaczenia, jeden z moich przyjaciół zapytał: “Ale nie martwisz się utratą prestiżu? Tak po prostu będziesz nauczycielką?” Prestiżu, seriously? Jeżeli prestiż polega na wlepianiu gał w literki całymi dniami (i nierzadko nocami), na braku kogokolwiek w pobliżu, do kogo można otworzyć buzię i wreszcie na najokropniejszej na świecie powtarzalności zadań, to ja za taki prestiż dziękuję serdecznie.

Obecnie praca większości tłumaczy ogranicza się tak naprawdę do nadzorowania pracy maszyny: oprogramowanie CAT (computer assisted translation) wypluwa ci na ekran kolejne “podtłumaczone” zdania, a ty patrzysz, czy są w miarę OK i co ewentualnie poprawić. I tak segment za segmentem, zdanie za zdaniem, tekst za tekstem. Równie dobrze możnaby czekoladki w te sreberka owijać na taśmie produkcyjnej.

Owszem, nikt ci nie każe tłumaczyć nudnych umów, unijnych rozporządzeń czy instrukcji obsługi kosiarki. Możesz tłumaczyć filmy. Albo literaturę. Tylko oczywiście, jak w każym zawodzie, takich ludzi jest naprawdę garstka, a ludzi zarabiających na tym pieniądze lepsze niż tłumacze od instrukcji obsługi kosiarek, jest jeszcze mniej. Na moim roku na lingwistyce na UW było jakieś 150 osób. Z tego co wiem, książki (głównie bardzo fajną rosyjską literaturę SF) tłumaczy tylko jedna. Jak na tym wychodzi finansowo, nie wiem, nie śmiem pytać, ale sądzę, że szału nie ma.

Bez względu na to, co taki tłumacz tłumaczy, jest to praca niesamowicie samotna. Tylko ty i tekst. Dopóki pracowałam w biurze z innymi tłumaczami, było całkiem fajnie: przerwy na herbatkę, kłótnie o jakieś słówka i przecinki, imprezy firmowe… Dało się żyć. W końcu jednak większość doświadczonych tłumaczy idzie na swoje, bo praca na własny rachunek oznacza bezpośredni kontakt z klientem i – co za tym idzie – dużo wyższe stawki. A wtedy… wtedy już naprawdę jesteś tylko ty i tekst, całymi dniami, tygodniami. Siedzisz i klepiesz. Siedzisz i wlepiasz oczy w literki.

Bardzo to fajne. Dla skrajnego introwertyka. Ale nie dla mnie. To dlatego właśnie tych dziesięć lat temu przyjęłam propozycję lekcji z wspomnianym politykiem, a potem z kolejnymi klientami i grupami.

Jeżeli tak jak ja, lubisz pracę z ludźmi, lubisz pogadać i posłuchać, co inni mają do powiedzienia, lubisz czasem widzieć twarze Homo Sapiens, lubisz poznawać nowe osoby, to praca tłumacza – i związany z nią rzekomy prestiż zdecydowanie nie jest dla ciebie. Dla mnie ta wymarzona robota była w pewnym momencie najbardziej monotonnym i najnudniejszym zajęciem na świecie.

To wszystko oczywiście nie oznacza, że nie lubię pracować z tekstem. Bardzo lubię. Właśnie przecież napisałam okropnie długi artykuł, który teraz czytasz. Do tej pory zdarza mi się coś przetłumaczyć „po koleżeńsku” lub dla zwykłej intelektualnej przyjemności. Także praca z tekstem – tak, oczywiście. Ale tylko czasem. Bo jednak zdecydowanie bardziej lubię pracę z człowiekiem. Tego właśnie przede wszystkim nauczyła mnie praca tłumacza. 

Chcesz wiedzieć więcej i być na bieżąco z wszystkimi moimi radami, pomysłami, podpowiedziami, projektami oraz promocjami? Koniecznie polub mnie na Instagramie.

Może Cię również zainteresować...

Dodaj komentarz