Dzień Nauczyciela powinien być Dniem Ucznia

Dzień Nauczyciela powinien być Dniem Ucznia

Zacznijmy od tego, że 14 października to żaden Dzień Nauczyciela, tylko Dzień Edukacji Narodowej. To że przywykliśmy go nazywać Dniem Nauczyciela, bardzo źle o nas świadczy. Pokazuje, że jesteśmy zadufani w sobie, że wciąż nasz system szkolnictwa jest nauczycielo- i tablicocentryczny, że wciąż skupiamy się na sobie, swoich przekonaniach, potrzebach i programach, zamiast na uczniu oraz jego potrzebach i celach.

Dzień Edukacji Narodowej ustanowiono swego czasu, aby upamiętnić datę powstania Komisji Edukacji Narodowej – instytucji, która w osiemnastowiecznej Polsce reformowała system szkolnictwa. I chociażby dlatego ten dzień nie powinien uparcie tkwić w starych schematach. Powinien raczej przypominać nam o wadze zmian, o konieczności reform, o tym, że świat się nieustannie przeobraża i że szkoła oraz system kształcenia kolejnych pokoleń powinna za tymi przeobrażeniami podążać i… nadążać.

Skończymy wreszcie z tym niepotrzebnym patosem!

W tym dniu i w tym miejscu, żeby tradycji stało się zadość, powinnam złożyć uroczyste podziękowania wszystkim cudownym pedagogom, którym zawdzięczam to, kim jestem…

Tylko niestety prawda jest taka, że cudownych pedagogów, których spotkałam na swojej drodze, jestem w stanie zliczyć na palcach jednej ręki… i jeszcze całkiem sporo tej ręki pozostanie. Prawda jest też taka, że “pedagogom” sumarycznie zawdzięczam więcej traum i życiowych zniechęceń niż czegokolwiek pozytywnego. A byłam zawsze raczej dobrą uczennicą, więc wyobrażam sobie, że kto był “młodzieżą z problemami”, może mieć jeszcze gorsze wspomnienia.

Oczywiście, muszę powiedzieć uczciwie, że na swojej szkolnej drodze spotkałam kilkoro naprawdę świetnych nauczycieli, których nigdy nie zapomnę i którzy – w pozytywnym sensie odcisnęli piętno – na tym, kim się stałam.

Nigdy nie zapomnę nam przykład pani Basi – mojej ukochanej wychowawczyni ze szkoły podstawowej, która nie tylko była cudowną osobą, ale również sprzedała mi wtedy ogromne zamiłowanie do chemii. Co jak wiecie łatwe nie jest, bo chemia nie należy przecież do najbardziej lubianych przedmiotów. Szkoda, że to zamiłowanie trafiło w liceum na wredną jędzę Bronisławę, która wyzywała nas wszystkich od niedorozwojów (wiecie, jedno z topowych warszawskich liceów – same niedorozwoje) i na każdej lekcji odpytywała, aż postawiła przynajmniej trzy jedynki. Bronisława co roku oblewała całą rzeszę niewinnych istnień, które bały się jej na tyle, że pod tablicą nie były w stanie wydusić z siebie słowa i kiedy byliśmy w drugiej klasie zostawiła na drugi rok moją wówczas najlepszą przyjaciółkę. Wiecie kim ta dziewczyna jest obecnie z wykształcenia? Chemikiem! Ale nie dzięki naszej Bronisławie, tylko dzięki nauczycielce ze swojego kolejnego liceum.

Żeby była jakaś równowaga, w liceum trafiłam na najlepszego nauczyciela języka polskiego, jakiego można sobie tylko wyobrazić: owszem wymagającego, ale prowadzącego naprawdę najciekawsze lekcje świata. To dzięki niemu pokochałam pisanie, nauczyłam się naprawdę! interpretować poezję, zachwyciłam się taką literaturą, jaką nigdy nie spodziewałam się zachwycić i zafascynowałam się… dialektologią i folklorem. Takie rzeczy są możliwe!

Wśrod nauczycieli akademickich zdarzyło się więcej perełek. Mieliśmy szczęście pracować z naprawdę świetnymi specjalistami od fonetyki i fonologii angielskiej (kochany profesor Biedrzycki) czy translatoryki (świetny profesor Hejwowski). Ale wiecie co, na każdego wyśmienitego nauczyciela akademickiego przypadały ze dwa kompletne padalce pozbawione zarówno ludzkich uczuć, jak i wiedzy merytorycznej oraz przyzwoitości.

Co trzeba przyznać, to trzeba przyznać: najjaśniej na naszym uniwersyteckim firnamencie świeciła gwiazda kulturoznawstwa amerykańskiego. Te zajęcia prowadziła kobietka świeżo po powrocie ze Stanów. Równie wyśmienite było seminarum z języka polityki  – przez cały rok zawsze pełna sala, mimo braku sprawdzania listy! Te zajęcia z kolei prowadził pewien…. Amerykanin. No i oczywiście nie mogłabym nie wspomnieć o moich ulubionych zajęciach z piątego roku, to były świetne warsztaty z przekładu literackiego, prowadzone przez… Australijczyka, który – swoją drogą – odchodził z uczelni wtedy, kiedy my. Na pytanie dlaczego, odpowiedział tylko I’ve given up on Polish universities.

Rozumiecie? Najlepsze zajęcia, jakie miałam na studiach, to były zajęcia, które tak naprawdę przywędrowały do nas spoza Polski.

Co zawdzięczam polskiemu systemowi szkolnictwa?

Czy jest coś, co temu systemowi szkolnictwa zawdzięczam? Tak. To rzesze uczniów, którzy przychodzą do mnie na lekcje. Jeszcze jakiś czas temu wśród kursantów dorosłych – bo takich uczę – przeważały osoby, które nie miały okazji uczyć się w szkole angielskiego, ponieważ za ich czasów królowały tam rosyjski i niemiecki. Obecnie gros dorosłych uczniów stanowią młodzi ludzie, którzy przeszli cały cykl nauczania jezyka angielskiego w szkolnictwie publicznym: od przedszkola, przez podstawówkę, gimnazjum, liceum, po lektoraty na studiach. W większości przypadków było to kilkanaście zmarnowanych lat.

Osobiście nie znam osoby, która uczyła się języka obcego tylko w szkole, nie korzystając z żadnych dodatkowych kursów ani lekcji, i teraz włada tym jezykiem w stopniu satysfakcjonującym. No może poza tatą mojej przyjaciółki, który na poły po rosyjsku, na poły w języku migowym, potrafi wytargować dobrą cenę dywanu na tureckim bazarze. Jeżeli jednak znacie przypadek osoby, która nauczyła się języka w szkole publicznej, chętnie posłucham tej niesamowitej historii.

Cały czas nie jestem w stanie zrozumieć i – mimo że już powinnam się przyzwyczaić – niezmiennie wpadam w zdumienie, kiedy trafiają do mnie ludzie w wieku dwudziestukilku lat, którzy naprawdę nie są w stanie poradzić sobie w najbardziej podstawowych sytuacjach komunikacyjnych w języku angielskim. Nie rozumieją prostych informacji, nie potrafią powiedzieć dwóch sensownych zdań o sobie i nie poradziliby sobie ze sprawnym złożeniem zamówienia w restauracji. A ci ludzie – przypominam – uczyli się tego języka przez wiele lat, większość z nich zdała maturę z angielkiego (!) oraz egzamin językowy na studiach na poziomie B2 (!)

I może osób, które przeszły cały ten cykl, a wciąż nie są w stanie komunikować się w podstawowym zakresie, wcale nie jest najwięcej, ale… No, nie oszukujmy się. Kilkanaście lat po co najmniej dwie godziny lekcyjne w tygodniu… Ja naprawdę nie powinnam odnotowywać przypływu żadnych klientów poniżej 40 roku życia ze znajomością języka angielskiego gorszą niż C1, względnie B2. Ale wciąż odotowuję. 

Także tak, to właśnie zawdzięczam temu systemowi. Chociaż nie pracuję bepośrenio w polskim systemie edukacji, on i tak daje mi pracę. To właśnie dzięki niewydolności tego systemu wciąż ja i cała rzesza szkół językowych oraz prywatnych lektorów ma pełne ręce roboty. A przecież moje lekcje i nauczanie dorosłych to pikuś, bo tak naprawdę cały językowy biznes napędzają egzaminy, projektowane przez ten sam system edukacji, który nie jest w stanie młodzieży do nich przygotować.

Czy tutaj się coś zmienia?

Kiedy kilka lat temu swoją karierę edukacyjną zaczynała moja córka, byłam przekonana, że od moich szkolnych czasów coś się na pewno musiało zmienić. 

I faktycznie. Mają teraz w szkołach ładniejsze toalety, niektóre sale zostały wyposażone w tablice multimedialne i czasem nawet jakiś nauczyciel umie z tych tablic korzystać. Kosmetyka.

Ale tak naprawdę nie zmieniło się nic. Nadal w szkolnej kadrze połyskują tylko pojedyncze perełki; z ręką na sercu twierdzę, że niektórzy nauczyciele mojego dziecka nie powinni pracować z dziećmi, a w zasadzie to nie powinni w ogóle pracować z ludźmi. Nadal w szkołach panuje kultura hierarchiczna, w której jednostki znajdujące się na dole (czyli uczniowie) nic nie znaczą i nie zasługują na podstawowy szacunek. W szkole zarówno od uczniów, jak i od nauczycieli wymaga się ślepego i bezkrytycznego podporządkowania, króluje uniformizacja, a potrzeby jednostki nie są uwzględniane. 

Owszem, jeżeli mamy bezproblemowe dziecko, to wszystko może iść gładko, tak jak to było i kiedyś, za moich szkolnych czasów. Gorzej, jeżeli pojawią się jakiekolwiek problemy, dysfunkcje, niedopasowania, indywidualne potrzeby edukacyjne lub emocjonalne. Na to nie bardzo jest miejsce w tym systemie.

I wisienka na torcie. Kiedy porównamy program nauczania sprzed trzydziestu lat do tego teraz, to okazuje się, że zmieniło się jeszcze mniej. Wciąż pamięciówa, wkuwanie dat, nazwisk i pojęć, wkuwanie definicji i rysowanie tabelek z pamięci. Tak samo źle jak było? Powiedziałabym, że nawet gorzej, bo obecnie nauczyciele są dużo skrupulatniej rozliczani z realizacji tego idiotycznego programu, niż kiedykolwiek. Jak mawia moja teściowa, emerytowana nauczycielka: “Podstawa programowa zawsze była, ale kto by się nią przejmował…” No to teraz nauczyciel chce, czy nie chce, przejmować się musi. Ten system tłamsi nieliczne pedagogiczne perełki, które jeszcze chcą dla niego pracować. 

A tymczasem świat pędzi, gna do przodu. Datę Kongresu Wiedeńskiego oraz szczegóły ostatniej wieczerzy Napoleona mogę sobie w pięć sekund sprawdzić w internetach. Ale – jak pokazują ostatnie miesiące – odróżnienie rzetelnych doniesień medialnych od fake newsów nie jest już dla większości z nas takie proste. “Zemsta” może i kiedyś dla kogoś była śmieszna (Ciekawe kiedy to było?), ale do współczesnego dwunastolatka Fredro mówi kompletnie niezrozumiałym językiem, bardziej niezrozumiałym niż youtubowe i tiktokowe filmiki z drugiego końca świata. Moje dwunastoletnie dziecko tworzy skomplikowane wielowarstwowe grafiki w photoshopie, ale na lekcjach dostaje wykreślone odręcznie koślawe czarno-białe kserówki.

Szkoła i uczęszczające do niej dzieci od kiedy pamiętam mówiły w dwóch różnych językach, ale obecnie ten dysonans jeszcze bardziej bije po oczach i za moment nie będzie już żadnej nici porozumienia, żadnego punktu stycznego między naszym i naszych dzieci życiem a kompletnie oderwaną od rzeczywistości szkołą.

Życzenia

Czego więc nam wszystkim – nauczycielom, rodzicom, uczniom, ministrom, ekspertom – życzę w Dniu Edukacji Narodowej? Życzę nam wszystkim, żebyśmy w centrum procesu nauczania postawili nie nauczyciela, nie podstawę programową, nie regulamin szkolny oraz kanon lektur, ale ucznia. Po prostu. 

Chcesz wiedzieć więcej i być na bieżąco z wszystkimi moimi radami, pomysłami, podpowiedziami, projektami oraz promocjami? Koniecznie polub mnie na Facebooku i Instagramie.

2 odpowiedzi

  1. Troche przykro bylo czytac ten artykul zwazywszy na starania, zaangazowanie ale mysle ze kazdy kto uczy w szkole publicznej pracuje na miare swoich mozliwosci a nauczyc wszystkich jest trudno, nie maja wsparcia rodzicow bo dzieci z zajec dodatkowych otrzymuja uwage i wsparcie rodziny. Nie uwazam, ze jestesmy grupa zawodowa zadufana w sobie bo wiem ile robie dla uczniow po godzinach, ile rozmawiam, tworze pamiatki, niespodzianki, wyprawy i wspolne zabawy. Nie powinno sie narzekac publicznie bo tylko utwierdzamy siebie i innych ze tak jest i bedzie. Skupmy sie na fajnych aspektach, na mlodych ktorzy wnosza w edukacje wiele dobrego a wizerunek szkol w Polsce tez sie zmieni na korzysc. Wszystkich uczacych w prywatnych firmach zapraszam do szkol by zobaczyli z czym sie mierzymy, jakie jest zaopatrzenie szkol, jak maja sie dzieci ktorych nie stac na korepetycje, dzieci rodzicow niezainteresowanych edukacja i jak powalczycie na coddien z nami to mysle ze troszke mniej bedzie krytyki a wiecej zrozumienia.

    1. Pytanie czy to jest problem poszczególnych nauczycieli, czy systemowy. Dobrze wiemy, że w szkołach publicznych pracują zarówno świetni pedagodzy, jak i ludzie, którzy nie powinni tam być w ogóle zatrudnieni. Indywidualnych starań (wypraw, zabaw, pamiątek, rozmów itp.) tych pierwszych absolutnie nie kwestionuję. Zastanawiam się tylko jak to wszystko może działać jako system, jako stricte hierarchiczna i pozbawiona szacunku dla jednostki filozofia mentalnie tkwiąca wciąż w XVIII wieku. Różnica między firmą prywatną a placówką publiczną wcale nie tkwi w zasobach (my nie dostajemy dofinansowań i liczymy naprawdę każdy grosz, jaki wydajemy na inwestycje), ale w sposobie myślenia i kulturze organizacji.

Skomentuj

Może Cię również zainteresować...

Planowanie zajęć: dlaczego dokumentuję swoje zajęcia

Dlaczego dokumentuję swoje zajęcia?

Porządne planowanie zajęć wymaga również ich skrupulatnego dokumentowania. Dlatego… mam teczkę na każdego z moich uczniów. A w teczce kserówki, własne handouty, zdjęcia, wycinki, karteczki – wszystko, co robiliśmy w ciągu ostatnich kilku tygodni i przynajmniej część tego, co będziemy robić

Czytaj »

2 odpowiedzi

  1. Troche przykro bylo czytac ten artykul zwazywszy na starania, zaangazowanie ale mysle ze kazdy kto uczy w szkole publicznej pracuje na miare swoich mozliwosci a nauczyc wszystkich jest trudno, nie maja wsparcia rodzicow bo dzieci z zajec dodatkowych otrzymuja uwage i wsparcie rodziny. Nie uwazam, ze jestesmy grupa zawodowa zadufana w sobie bo wiem ile robie dla uczniow po godzinach, ile rozmawiam, tworze pamiatki, niespodzianki, wyprawy i wspolne zabawy. Nie powinno sie narzekac publicznie bo tylko utwierdzamy siebie i innych ze tak jest i bedzie. Skupmy sie na fajnych aspektach, na mlodych ktorzy wnosza w edukacje wiele dobrego a wizerunek szkol w Polsce tez sie zmieni na korzysc. Wszystkich uczacych w prywatnych firmach zapraszam do szkol by zobaczyli z czym sie mierzymy, jakie jest zaopatrzenie szkol, jak maja sie dzieci ktorych nie stac na korepetycje, dzieci rodzicow niezainteresowanych edukacja i jak powalczycie na coddien z nami to mysle ze troszke mniej bedzie krytyki a wiecej zrozumienia.

    1. Pytanie czy to jest problem poszczególnych nauczycieli, czy systemowy. Dobrze wiemy, że w szkołach publicznych pracują zarówno świetni pedagodzy, jak i ludzie, którzy nie powinni tam być w ogóle zatrudnieni. Indywidualnych starań (wypraw, zabaw, pamiątek, rozmów itp.) tych pierwszych absolutnie nie kwestionuję. Zastanawiam się tylko jak to wszystko może działać jako system, jako stricte hierarchiczna i pozbawiona szacunku dla jednostki filozofia mentalnie tkwiąca wciąż w XVIII wieku. Różnica między firmą prywatną a placówką publiczną wcale nie tkwi w zasobach (my nie dostajemy dofinansowań i liczymy naprawdę każdy grosz, jaki wydajemy na inwestycje), ale w sposobie myślenia i kulturze organizacji.

Skomentuj

Może Cię również zainteresować...

trzy proste ćwiczenia na słownictwo

Trzy proste ćwiczenia na słownictwo z kośćmi DIYdice

Dlaczego ćwiczenia na słownictwo? Bo nad słownictwem trzeba systematycznie pracować: trzeba je ćwiczyć, utrwalać i przypominać. Nigdy nie lubiłam robić testów, a wkuwanie list pozbawionych kontekstu słówek uważam za kompletną stratę czasu, bo słownictwo niezaktywizowane to słownictwo martwe. Podaję jednak swoim

Czytaj »
Efektywne konwersacje

Skąd brać materiały na konwersacje?

Konwersacje. A w zasadzie zajęcia konwersacyjne z angielskiego, niemieckiego, hiszpańskiego… Żeby je poprowadzić trzeba dysponować odpowiednim podręcznikiem albo specjalnymi materiałami, prawda? Nieprawda! Aby poprowadzić konwersacje wystarczą … dwie osoby wykazujące przynajmniej minimalną chęć zaangażowania się w rozmowę. Jeżeli chociaż jedna

Czytaj »